XXVI. Do Barcelony i z powrotem

XXVI. Do Barcelony i z powrotem

Piotr Nowaczyk

Wspomnienia NIE-ujawnione

Rozdział 26

Do Barcelony i z powrotem

 

Dalsza podróż przebiegała pomyślnie. Dojechaliśmy szczęśliwie do Paryża. Odwiedziliśmy Piotra Rosochowicza, który nas przenocował. Odwiedziliśmy Pawlaków, u których zostawiliśmy na przechowanie nasze rzeczy i przygotowany przez Danusię worek prowiantu.

Zdążyłem też spotkać aż czworo polskich prawników, którzy załapali się na moje „stypendium poprzedniej kadencji”, na którą się spóźniłem. Wszyscy marudzili. Stypendium wynosiło 7,750 franków francuskich. Wystarczało ledwo na życie. Koledzy ci narzekali na nudę i monotonię pracy. Rozczarowani byli słabą siłą nabywczą franka francuskiego. Przyjeżdżając do Francji na 6 miesięcy marzyli o odłożeniu wielkich sum albo o okazyjnym zakupie samochodu. Nic z tego nie wychodziło.

Pewien adwokat z Łodzi skarżył mi się długo na zachowanie drugiego stypendysty z Łodzi, z którym wspólnie wynajęli chambre de bonne. Chambre do bonne to po francusku pokoik, albo raczej komórka dla gosposi w czyimś domu, zwykle jednoosobowa, czasem bez okna, na najwyższym piętrze albo poddaszu, czasem z oddzielnymi schodami „dla służby”, bez windy. Ci dwaj goście wynajęli ją wspólnie, żeby zaoszczędzić jak najwięcej. Jedli mało, a po pracy leżeli w swoich łóżkach, żeby „niepotrzebnie nie spalać kalorii”. Pod koniec pobytu pokłócili się i obrazili śmiertelnie jeden na drugiego. Poszło o to, że mój rozmówca zakupił do wspólnego użytku pudełko zapałek za 50 centymów (pół franka). Policzył zapałki co do jednej i z wyliczenia tego wynikało, że wystarczy ich do ostatniego dnia pobytu. Tymczasem jego współlokator lekkomyślnie złamał i zmarnował jedną z zapałek podpalając gaz i wyszło na to, że przed wyjazdem trzeba będzie zakupić jeszcze jedno pudełko zapałek. Mój rozmówca z pasją opowiadał o awanturze, którą zrobił swojemu koledze. Liczył bardzo na moje zrozumienie. Na moje pytanie, jak zareagował kolega, usłyszałem: „Ten łajdak schował przede mną patelnię, na którą złożyliśmy się wspólnie i teraz nie mogę z niej korzystać”.

Dwie inne prawniczki, też z Łodzi, mieszkające w stacji Polskiej Akademii Nauk przy ul. Lauriston skarżyły mi się na innych mieszkańców tego przybytku, którzy wykradają sobie nawzajem jedzenie z lodówki. Poważnie rozważały zakładanie kłódek na drzwi wspólnych lodówek, lecz nie bardzo wiedziały, jak rozwiązać zabezpieczenie poszczególnych półek w tych lodówkach, do których dostęp miały zawsze przynajmniej cztery osoby.

Opowieści te i narzekania nie pasowały do mojej wizji życia w Paryżu z moją rodziną, ani do planu zrobienia w tym mieście międzynarodowej kariery. Słuchałem tych żalów z wymuszonym zrozumieniem. Nie zniechęcały mnie jakoś wcale przed zbliżającym się przyjazdem.

Ruszyliśmy dalej na południe w stronę Dijon. Dotarliśmy do samego Charolais, kolebki słynnej rasy owiec. Byliśmy w sercu Burgundii. Odnaleźliśmy właściwych ludzi i przeprowadziliśmy pierwsze rozmowy. Prowincja francuska ma swoje uroki. Przyjmowano nas wszędzie bardzo gościnnie. Częstowano lokalnymi potrawami, burgundem, a w szczególności lokalnymi serami. Witold Bielinis był bardzo zadowolony. Umówiliśmy następne spotkania. Omówiliśmy projekt umowy z Wojewódzkim Związkiem Hodowców Owiec w Pile i ruszyliśmy w dalszą drogę.

Program pobytu we Francji został wykonany. Teraz stała przed nami droga do hiszpańskiej Katalonii. Zrobiliśmy jednak bardzo poważny błąd. W celach oszczędnościowych, aby nie płacić opłat za przejazdy autostradami, postanowiliśmy jechać na skróty drogami narodowymi. Nie wzięliśmy jednak pod uwagę aspektu pogodowego. Był luty 1991. W wysokich partiach Masywu Centralnego panował mróz. Pokazał się śnieg. Część dróg była mocno oblodzona, a samochody stały w długich kolejkach czekając na przyjazd służb drogowych. Na pewnym górskim zakręcie szosa była tak oblodzona, że wjazd na nią groził ześlizgnięciem się w przepaść. Przyjechał jakiś techniczny samochód i rozsypał środki chemiczne na oblodzony asfalt. Czekaliśmy pół godziny zanim pozwolono nam jechać dalej.

Utrapieniem były też liczne ronda, które spowalniały przejazd przez każde skrzyżowanie dróg. Spieszyło nam się i chyba to ja nie zachowałem należytej ostrożności. Zapomniałem zupełnie, że stara furgonetka Volkswagena, którą prowadzę, nie ma opon zimowych. Jechałem chyba zbyt szybko nie zdając sobie sprawy z kiepskich warunków drogowych. W pewnym momencie, gdzieś na prowincji, jadące przede mną osobowe auto zaczęło gwałtownie hamować. Odruchowo nacisnąłem hamulec i wpadłem w poślizg. Uderzyłem w tył tego auta. Wysiadła z niego przystojna kobieta, chyba w moim wieku.

Lekko rozhisteryzowana powiedziała, że jest w szoku, że boli ją głowa. Obejrzeliśmy oba samochody. U niej wgnieciony bagażnik, u mnie pogięty zderzak i popękana bakelitowa kratownica osłaniająca silnik. Zacząłem tę panią szczerze przepraszać. Przyznałem, że to moja wina, że biorę wszystko na siebie, samochód jest ubezpieczony, mogę podpisać każde oświadczenie itd. Kobieta zaczęła przyglądać mi się uważnie. Tłumaczyłem jej, że jedziemy z Polski, że wybraliśmy drogę na skróty, że jestem adwokatem i właśnie wiozę mojego klienta na negocjacje do Barcelony. Patrzyła na mnie z coraz większym zainteresowaniem. Wreszcie powiedziała, że właściwie to głowa ją już nie boli, że skoro tak już na siebie wpadliśmy, to może coś w tym jest i powinniśmy poznać się bliżej. A tak w ogóle, to po co tak się spieszę, mógłbym przecież zatrzymać się w tej miejscowości, a ona ma tu właśnie duży dom i mieszka sama…

Zaczęło robić się dość dwuznacznie. Uciąłem ten dialog zasłaniając się brakiem czasu. W najbliższym przydrożnym barze napisałem jej oświadczenie, wypiliśmy kawę i pożegnaliśmy się przyjaźnie. Ruszyliśmy w dalszą drogę. Witold Bielinis kręcił głową ze zdziwieniem. „Jakież właściwie są te Francuzki? – zastanawiał się głośno – „Walniesz ją samochodem a ona chce cię poznać jeszcze bliżej?!”

Do granicy hiszpańskiej dojechaliśmy już bez przeszkód. Męczyła mnie myśl, że po powrocie będę musiał zwrócić teściowej uszkodzony samochód. Wymyśliliśmy więc, że wracając przez Niemcy podjedziemy do stacji volkswagena i kupimy nową maskownicę. Zderzak da się wyprostować wszędzie. Najważniejsze, że reszta jest cała i nie ma szkód w lakierze.

Fabryka maszyn, do której zmierzaliśmy znajdowała się w okolicach Granollers, po drodze do Barcelony. Wizyta, zwiedzanie fabryki i negocjacje zakupu maszyny poszły nam znakomicie. Wynegocjowaliśmy umowę i zamówiliśmy maszynę. Była zbyt duża, żeby ją od razu zabrać do Polski. Zamówiona, została dostarczona po paru tygodniach.

Zadowoleni z wypełnionego planu podróży udaliśmy się na zwiedzanie Barcelony. Było późne popołudnie. Pojechaliśmy do portu. Zobaczyliśmy replikę żaglowca, którym Krzysztof Kolumb popłynął na odkrycie Ameryki. Włóczyliśmy się po portowej dzielnicy. Jakiś facet zagaił nas czy nie chcielibyśmy zobaczyć fotoplastykonu. Fotoplastykon to takie starodawne urządzenie wyprzedzające wynalazek kina. Zbudowane było w kształcie wielkiego bębna – rotundy. Widz siadał na krzesełku przed małym wziernikiem w kształcie lornetki i oglądał przesuwające się w środku obrazy. Pamiętam takie zabytkowe urządzenie z dzieciństwa w rodzinnym Poznaniu i z wakacji spędzanych w Gdańsku. Również w Warszawie był fotoplastykon na zapleczu jakiejś kamienicy w Alejach Jerozolimskich. Każde z tych urządzeń było swojego rodzaju zabytkiem ocalałym cudem z pożogi wojennej. Nie wiem czy któreś z nich jeszcze działa. W dobie kina, Internetu i innych współczesnych mediów oglądanie nieruchomych obrazków i fotografii nie interesuje już młodzieży, ani turystów w żadnym wieku. Zainteresowało nas, co też miało być interesującego w fotoplastykonie barcelońskim. Zasiedliśmy na wolnych krzesełkach, ustawiliśmy sobie lornetkowe okulary, wrzuciliśmy przepisany zapas monet do automatu i zobaczyliśmy…

W środku rotundy stało wielkie okrągłe łóżko obracające się dookoła, a na nim, na żywo, kopulowała jakaś para. Chyba właśnie kończyła, bo za chwilę weszła następna para. Rozebrała się i zajęła miejsce ustępującej, która odchodząc dzieliła się z nowoprzybyłą jakimiś spostrzeżeniami. Nowa akcja rozpoczęła się od gry wstępnej. Wnet przed naszymi oczami zapadła jakaś zasłona. Monety wrzucone do automaty posypały się dalej i zaświecił się napis z żądaniem wrzucenia następnych.

Wyszliśmy stamtąd zmieszani. Sprawdziły się pogłoski, że w katolickiej niegdyś Hiszpanii, twardo rządzonej przez 40 lat dyktatury generała Franco, nagle nastąpiła eksplozja całkowitej swobody obyczajów. Włóczyliśmy się dalej po Las Ramblas – słynnej promenadzie pełnej występujących ulicznych grajków, sztukmistrzów, tancerzy i mimów. Wiedziałem z przestróg kolegów, że Ramblas to zagłębie pełne aktywnych kieszonkowców. Czatują właśnie za plecami gapiów oglądających jakiś uliczny występ i „czekają na oklaski”. Akurat w momencie, gdy widzowie podnoszą ręce do oklasków kieszonkowcy obrabiają ich kieszenie. Należy więc trzymać ręce w kieszeniach, nie klaskać, najwyżej po wszystkim wrzucić ulicznemu artyście jakiś pieniądz do kapelusza. Policja podejrzewa, że część ulicznych artystów jest w zmowie z kieszonkowcami. Można bowiem wyreżyserować wielki finał i kłaniać się do oklasków w momencie, gdy koledzy kieszonkowcy są już odpowiednio rozstawieni za plecami upatrzonych ofiar. Barcelona jest drugim po Neapolu najbardziej złodziejskim miastem w Europie. Wyspecjalizowała się w kradzieżach kieszonkowych, podczas gdy Neapol prym wiedzie w „kradzieżach na wyrwę” dokonywanych z pędzącego skutera. Neapolitański złodziej potrafi z pędzącego skutera zerwać złoty łańcuszek z szyi przechodnia albo zegarek z jego ręki.

Z rękoma w kieszeniach łaziliśmy więc po wieczornej Barcelonie. Zjedliśmy gdzieś kolację. Około godziny 22:00 przyszło nam do głowy poszukać noclegu. Hoteli dookoła było pełno. Wszystkie zajęte. Przez godzinę jeździliśmy naszą furgonetką krążąc dookoła centrum, coraz dalej i dalej. Za każdym razem widząc neon hotelu szukaliśmy miejsca do zaparkowania samochodu, wysiadaliśmy, zamykaliśmy dokładnie samochód i szliśmy do recepcji. Za każdym razem zabierałem ze sobą ciężką teczkę „dyplomatkę” pełną naszych dokumentów. Wolnego pokoju nie było nigdzie. Barcelona już wówczas była oblegana przez turystów, nawet zimą. W tamtych czasach nie było telefonów komórkowych ani Internetu. Nie istniały żadne dostępne dla Polaka systemy zdalnej rezerwacji. O wcześniejszych rezerwacjach nikomu się nie śniło. O zabezpieczeniu rezerwacji numerem karty kredytowej też nie, bo żaden Polak nie miał wówczas karty kredytowej.

Jeździliśmy tak i łaziliśmy całą noc, od hotelu do hotelu, coraz dalej od centrum, coraz bliżej do przedmieść. Noc zapadła głęboka, ruch uliczny ustawał systematycznie, a my byliśmy już tak zmęczeni, że przestałem targać za sobą ciężką teczkę pełną dokumentów. Wreszcie, gdzieś po godzinie 02:00 znaleźliśmy jakiś mały hotelik z wolnym dwuosobowym pokojem. Recepcjonista poprosił nas o dokumenty, a ja na to, że zaraz wrócę, bo mam je w samochodzie. Podchodząc do parkingu, na którym stała nasza furgonetka zauważyłem z daleka, że jedne drzwi są jakby niedomknięte. Gdy podszedłem bliżej i próbowałem otworzyć je kluczykiem zauważyłem, że zamek jest zdeformowany. Ktoś go wyłamał albo na siłę przekręcił jakimś specjalnym narzędziem. Wewnątrz furgonetki panował niesamowity bałagan. Nasze walizki otwarte, wszystkie rzeczy rozrzucone, produkty pomieszane z dokumentami, a moja „dyplomatka” otwarta i wytrzepana do dna. Gdy zaczęliśmy zbierać to wszystko do kupy okazało się, że niby wszystko jest. Brakuje jednej tylko rzeczy – mojej saszetki z dokumentami.

Był w niej: mój paszport, mój dowód osobisty, dowód rejestracyjny samochodu, polisa ubezpieczeniowa, zielona karta wozu i kilka innych dokumentów.

Nauczony sędziowsko-adwokackim doświadczeniem wiem, że złodzieje szukają pieniędzy, a niepotrzebne saszetki, portmonetki, a nawet dokumenty wyrzucają w pobliżu miejsca kradzieży, żeby nikt ich przy nich nie znalazł. W rezultacie, mając już wreszcie upragniony nocleg, z Witoldem Bielinisem spędziliśmy resztę nocy grzebiąc w pobliskich koszach na śmieci, zaglądając pod zaparkowane samochody i przeszukując zarośla okolicznych krzaków. Tuż przed świtem daliśmy sobie spokój. Resztę nocy spędziliśmy na komisariacie czekając w kolejce okradzionych turystów.

Policjant był całkiem miły. Gdy powiedziałem mu, że liczę na odzyskanie paszportu, uśmiechnął się tylko. Mój paszport był zastemplowany wizami i pieczątkami przejść granicznych różnych państw. Miał nawet doklejkę rozkładającą się jak harmonia, również pełną wiz i stempli. „Taki paszport jest bezcenny dla gangstera” – powiedział policjant – „Im więcej stempli tym lepiej. Uwiarygodnia to właściciela paszportu, bo w tylu już miejscach sprawdzana była jego tożsamość. W takim paszporcie wystarczy zamienić zdjęcie i drogo go sprzedać w Ameryce Południowej”.

Załamałem się. Za dwa tygodnie miałem stawić się w Paryżu na moje półroczne prawnicze stypendium. Żeby wrócić do Polski potrzebuję paszport konsularny. Policjant mówi, że nie ma konsulatu polskiego w Barcelonie i muszę pojechać w tym celu do Madrytu. Jeśli wrócę jakoś do Polski muszę wyrobić nowy normalny paszport, a to trwało jak dotąd co najmniej 14 dni. Żeby jednak złożyć podanie o paszport w Polsce muszę mieć dowód osobisty, a tego też nie mam, bo był w ukradzionej saszetce. Zakładając nawet, że jakoś wrócę, jakoś wyrobię dowód osobisty, jakoś uzyskam nowy paszport, to jeszcze musiałem zdobyć wizy pobytowe (nie turystyczne) na co najmniej 6 miesięcy dla czworga członków rodziny oraz niemieckie wizy tranzytowe. Przed obu ambasadami, tak Francji jak i Niemiec stały wówczas gigantyczne kolejki. Listę oczekujących sprawdzały „komitety kolejkowe” wykreślając chętnie każdego nieobecnego. Tymczasem siedziałem w tym ciemnym barcelońskim komisariacie, kręciło mi się w głowie ze zmęczenia i rozpaczy. Wizja półrocznego stypendium i wyjazdu do Paryża z całą rodziną zaczynała wirować, oddalać się i blednąć…

Po nieprzespanej nocy podjęliśmy decyzję: Profesjonalny plan naszej podróży, tak we Francji, jak i w Hiszpanii został wykonany. Kontakty nawiązane, owce zakontraktowane, maszyna zamówiona i kupiona. Rozpoczyna się dla mnie wyścig z czasem. Trzeba wrócić do Polski jak najszybciej, zdobyć nowe dokumenty i wyjechać z rodziną do Francji jak najszybciej, aby stypendium nie przepadło. W garści miałem jedynie napisany po hiszpańsku protokół policyjnego zawiadomienia o kradzieży wymieniający zaginione dokumenty. Pomysł jazdy do Madrytu i ubiegania się tam o paszport konsularny w Hiszpanii nie podobał mi się. Oznaczał stratę przynajmniej jednego albo dwóch dni. Zaryzykowałem: przekroczyć granicę hiszpańsko-francuską bez dokumentów i wiać do Polski najkrótszą drogą.

Granicę przejechaliśmy szczęśliwie bez kontroli. We Francji poczułem się trochę pewniej i bezpieczniej. Najbliższa polska placówka dyplomatyczna była w Lyonie. Konsul, bardzo miły starszy pan, wysłuchał mnie i uprzejmie zapytał: „A śniadanko już panowie jedli? Nie? To proszę iść do kawiarni na rogu, a ja wszystko przygotuję”. Taki paszport konsularny wydany w miejsce zagubionego to była zwykła kartka papieru A-4 ze zdjęciem, które na szczęście miałem w portmonetce. Uprawniał do powrotu do Polski najkrótszą drogą.

Z Lyonu ruszyliśmy pełnym gazem do Polski. Zatrzymaliśmy się wieczorem w Weimarze. Andreas zaprosił wszystkich kumpli, którzy mnie znali z wcześniejszych moich wizyt, jeszcze w czasach NRD. Chcieli mnie jakoś pocieszyć, a może tylko upić, żebym zapomniał o problemie. Na drugi dzień, przy pożegnaniu, zjawił się Dodo (pseudonim kumpla o nazwisku Dotterweich). Wstawił nam do furgonetki skrzynkę piwa i zgrzewkę paczek kawy. „Masz dużo do załatwienia w urzędach, a bez tego nic nie załatwisz” – zawyrokował, znając dobrze machinę urzędniczą państw „demokracji ludowej”.

Na przejściu granicznym w Świecku polski WOP-ista (żołnierz Wojsk Ochrony Pogranicza) postemplował mój paszport konsularny i schował do swojej teczki. Zbaraniałem. „Jak ja teraz mam ubiegać się o nowy paszport? Nie mam żadnego dokumentu!” – wydukałem. „To nic” – uspokoił mnie WOP-ista – „Wyślemy go pocztą do pańskiego biura paszportowego i dojdzie tam za parę dni”.

Popadłem w kompletną rozpacz. Za parę dni to ja mam być w Paryżu, z całą rodziną, z paszportami, wizami itp. Jak ja mam to zrobić?

I tu, po latach, widzę ponownie, jak sprawdza się pewne prawo działania różnych sił, tak ziemskich, jak i nieziemskich, współdziałających, lub działających równolegle, pod warunkiem wszelako spełnienia trzech elementów: cel jest godziwy, intencje czyste, a ty trwasz w cierpliwym wysiłku osiągniecia tego celu.

Dojechaliśmy do Poznania. Złapałem za telefon. Jak załatwić nowy dowód osobisty w oparciu o policyjny kwit napisany po hiszpańsku w Barcelonie? Pomogła Marysia Kryszczyńska. Ta sama koleżanka ze szkoły podstawowej, która w wieku 9-ciu lat, gdy postanowiono przenieść mnie do innej klasy, wybiegła z ławki, złapała za klamkę wyjściowych drzwi klasy i krzyknęła: „Nie oddamy Piotrusia!”

Po latach myślę sobie, że najstarsze przyjaźnie są najważniejsze. Na ludzi, których znasz „od zawsze” możesz liczyć zawsze, cokolwiek by się zdarzyło. Znajomości nowe są płytkie, im nowsze, tym płytsze, do tego często bardzo koniunkturalne. Zwłaszcza w wielkich miastach, a już szczególnie w takich jak nasza „Stolyca”.

Nowy dowód osobisty miałem już na drugi dzień. Czas było biec po paszport. Na drzwiach Biura Paszportowego Wojewódzkiej Komendy MO w Poznaniu, przy Alejach Marcinkowskiego zastałem dziwne ogłoszenie: „Biuro zlikwidowane”. Co się stało? To biuro stało tu jak kamień milowy od 50 lat i zostało zlikwidowane wczoraj?”

Zadzwoniłem do Janki Krysiak, koleżanki z licealnej klasy, której ojciec był kiedyś Komendantem MO w Poznaniu. Janki nie zastałem. Zostawiłem wiadomość z prośbą o pilny telefon obojętnie o jakiej porze. Oddzwoniła w nocy. „Piotrek, to ty nie wiesz? Przecież są przemiany, zmiana władzy, sprawy paszportowe zostały odebrane Milicji Obywatelskiej i przekazane Urzędom Wojewódzkim. Właśnie wróciłam z imprezy pożegnalnej w Kinie Olimpia. Naszego biura już nie ma. Moi koledzy nie pomogą ci bo już nic nie mogą zrobić. Wszystko teraz organizuje się na nowo i zacznie działać za parę dni”.  Za parę dni? – pomyślałem – Za parę dni to ja mam być w Paryżu z całą rodziną. Co robić? Nie wiem. Wyjechać muszę!

Kilka razy w życiu miałem takie momenty. Czasami, gdy szedłem do przodu jak burza, z impetem napędzanym jakąś super pozytywną energią, otwierały się przede mną jakieś drzwi, ktoś schodził mi z drogi, ktoś inny ustępował miejsca, obcy ludzie zaczynali pomagać, niemożliwe stawało się możliwe, a dlaczego? Bo: cel był godziwy, intencje czyste, a ja trwałem w niezmąconym i cierpliwym wysiłku osiągniecia tego celu.