XXV. Paris vaut bien une messe

XXV. Paris vaut bien une messe

Piotr Nowaczyk

Wspomnienia NIE-ujawnione

Rozdział 25

Paris vaut bien une messe

 

„Paryż jest wart mszy” tak ponoć powiedział Henryk IV zmieniając wyznanie. Z hugenoty stał się katolikiem. Zmiana wyznania sprawiła, że większość francuskich arcybiskupów i biskupów poparła go i został koronowany na króla Francji w katedrze w Chartres, chyba w 1594 roku. Zapoczątkował nową dynastię. Po nim byli Ludwik XII, Ludwik XIII i wreszcie Król Słońce Ludwik XIV. Są różne przysłowia: Nie od razu Kraków zbudowano, Per aspera ad astra, czyli Przez ciernie do gwiazd, Spiesz się powoli, Lepszy wróbel w garści niż gołąb na dachu itd., itp. Czy Paryż wart jest mszy rozumianej jako zmiana wyznania? Nie wiem na pewno. Wiem jednak, że Paryż wart jest bardzo wiele i warto wysilić się żeby tam pomieszkać, popracować, spróbować zrobić karierę…

Decyzja o przyznaniu mi stypendium wstrząsnęła wszystkimi. Jak to, chcesz wyjechać? Sam? Zostawisz rodzinę? – pytano dookoła. Nie sam – odpowiadałem. Wyjedziemy wszyscy razem. Szok był jeszcze większy. Z małymi dziećmi? A co z językiem, co one tam będą robić? Lepiej jedź sam – radzili znajomi. Danusia poczeka, a ty odłożysz trochę pieniędzy. Kupisz samochód, najlepiej taki powypadkowy. Można go przywieźć i w Polsce wyremontować, a później sprzedać. Z tego stypendium coś zaoszczędzisz, a jak pojedziecie razem to wszystko wydasz. Przecież masz znajomych przyjaciół we Francji. Pomieszkasz trochę u tego Pawlaka albo u tego Rosochowicza, przenocują cię gdzieś na kanapie, jakoś wytrzymasz…

Plan wyjazdu na zagraniczne stypendium z żoną i dwójką małych dzieci był zupełnie niezwykły. Ludzie wyjeżdżali w pojedynkę. Ciułali, oszczędzali, tęsknili, pisali listy. Za zaoszczędzone pieniądze coś tam kupili, lecz po powrocie rodzina bywała już nie taka sama. Znałem z praktyki adwokackiej rozwodowe skutki takich długich rozstań. Zdecydowaliśmy więc, że wyjeżdżamy we czworo, a co będzie, to będzie.

W trakcie przygotowań do wyjazdu zgłosił się do mnie bardzo interesujący klient. Pan Witold Bielinis był prezesem Wojewódzkiego Związku Hodowców Owiec w Pile. O hodowli owiec wiedział więcej od każdego kolejnego ministra rolnictwa. Miał odważne pomysły i wiele zapału, aby je realizować. Miał wizję rozpoczęcia w Polce hodowli owiec francuskiej rasy Charolais. Wierzył w możliwość przeniesienia hodowli tych owiec z Masywu Centralnego Francji do Polski, adaptację tej rasy w polskich warunkach, z korzyścią dla polskich hodowców i konsumentów baranich produktów. Zaproponował mi prowadzenie korespondencji, redagowanie umów, a wreszcie wspólny wyjazd do Francji celem odbycia negocjacji. Przy okazji marzył mu się wyjazd do hiszpańskiej Katalonii i kupno specjalnej maszyny do produkcji hamburgerów z mieszanki owczego i wieprzowego mięsa. Wcześniej nikt w Polsce na taki pomysł nie wpadł. Bielinis był wizjonerem wyprzedzającym swoje środowisko o parę pomysłów do przodu. Był przy tym człowiekiem wysokiej kultury. Kiedyś był zawodowym tancerzem. Prowadził z powodzeniem kilka młodzieżowych zespołów folklorystycznych. Był znawcą tańców ludowych, polskiego folkloru i polskiej wsi, którą chciał uczynić nowoczesną i dorównującą europejskim standardom.

Trzeba przyznać, że jak na Piłę tamtych czasów, był klientem nietuzinkowym. Jego śmiałe i wizjonerskie pomysły odbijały się od niechęci otoczenia. Nie pasowały do ogólnego marazmu. Trafiały na niedowierzanie i sceptycyzm lokalnej administracji, a nawet samego Wojewódzkiego Związku Hodowców Owiec, któremu przewodniczył. Desperacko szukał pomocy i trafił w końcu na mnie. Byliśmy rówieśnikami. Bielinis mieszkał nomen omen w Owczychgłowach koło Rogoźna, miasteczka, gdzie jeszcze będąc studentem prawa stanąłem jako obrońca przed Kolegium do Spraw Wykroczeń i z sukcesem wybroniłem przyjaciela z dzieciństwa, który zadarł z miejscowym milicjantem. W Pile, w tamtych czasach prawie nikt nie znał języka francuskiego. Gdy kilka lat później Piłę odwiedziła Edith Cresson – była premier Francji – nie było tłumacza, który mógłby obsłużyć jej wizytę.

Facet trafił na mnie i dogadaliśmy się szybko. Pojechać do Francji? Do fabryki maszyn gdzieś pod Barceloną? Kiedy? Zaraz? Nie ma sprawy. Wynegocjować zakup hiszpańskiej maszyny do robienia hamburgerów z baraniny, w czasach, gdy w Polsce nie było jeszcze żadnej restauracji McDonalds? Dogadaliśmy się szybko. Umowa była taka: moja teściowa użycza nam samochód – furgonetkę volkswagena kupioną niedawno z drugiej ręki w Niemczech. Ja organizuję noclegi u moich znajomych i przyjaciół w Niemczech i we Francji. Bielinis płaci za paliwo i pozostałe noclegi. Zabieramy ze sobą Agnieszkę – siostrzenicę mojej żony, której mama (Mariola) wyjechała parę miesięcy temu do Niemiec i tęskni do córki.
W ten plan włączyła się Danusia. „Skoro za trzy-cztery tygodnie mamy wyjechać na pół roku do Francji to zabierzesz już część naszych rzeczy i zapasy produktów żywnościowych, które zostawisz w Paryżu, najlepiej u Pawlaków, tak aby czekały tam na nas, gdy przyjedziemy”. Warto przypomnieć, że koszty utrzymania, w tym żywności były w tamtych czasach 10 razy wyższe we Francji niż w Polsce. Moja zapobiegliwa żona przygotowała więc masę produktów, które spakowała sama w największy z moich worków żeglarskich.

Wyruszyliśmy więc ku przygodzie nie wiedząc, nie przeczuwając i nie spodziewając się, co nas czeka. Pierwszym przystankiem był Weimar w byłej NRD. Niezawodna jak zawsze gościna mojego przyjaciela Andreasa spełniła nasze wszelkie oczekiwania. Następnym przystankiem był Velbert w okolicach Düsseldorfu. Wysadziliśmy tam Agnieszkę i przenocowaliśmy u Marioli. Dalej najwygodniej byłoby jechać przez Belgię albo Luksemburg, lecz nie zdążyliśmy załatwić wizy Benelux. Trzeba przypomnieć, że w tamtych czasach Polak musiał uzyskać wizę wjazdową pawie do każdego kraju, a Belgia, Holandia i Luxemburg wydawały wspólną wizę ważną w tych trzech krajach tworzących związek zwany w skrócie BeNeLux.

Zdecydowaliśmy więc ruszyć w stronę Zagłębia Saary i przekroczyć granicę francuską w Saarbrücken. Na granicę dojechaliśmy szczęśliwie. Było to w samo południe. Na przejściu granicznym nie było nikogo. Żadnego strażnika granicznego, żołnierza ani celnika. Staliśmy długo pod podniesionym szlabanem nie wiedząc, jechać, czy nie jechać, czekać, czy nie czekać. Skoro nikogo nie było, to po paru minutach ruszyłem wolno do przodu. Przejechałem jakieś sto, dwieście metrów, gdy we wstecznym lusterku zobaczyłem francuskiego żandarma w czarnym zimowym mundurze jak biegnie za naszą furgonetką i gwiżdże przeraźliwie służbowym metalowym gwizdkiem.

Cofnąłem ostrożnie. Żandarm dopadł nas zdyszany, czerwony na twarzy, na wąsach miał okruchy bagiety. Z ust pachniało wino. Prawdopodobnie zrobił sobie akurat przerwę na lunch (fr. déjeuner), które przerwaliśmy naszym przejazdem. Był zły. „Wysiadać! Dokumenty! Dokąd jedziecie? Co tam wieziecie?” Po otwarciu furgonetki zainteresował się tym wielkim workiem żeglarskim, w który Danusia spakowała zapasy jedzenia na pierwsze dni, a może nawet tygodnie naszej stypendialnej egzystencji w Paryżu. Que’est-ce que c’est? Co to jest, zapytał. Prowiant – odpowiadam. Jaki prowiant? Worek jedzenia dla was dwóch? Wysiadać! rozkazał.

Kazał mi wytaszczyć ten wór i przepuścił go pasem transmisyjnym przez skanującą maszynę. Dziś takie urządzenia są na każdym lotnisku i każdym przejściu granicznym. W tamtych czasach były w Polsce chyba tylko na lotnisku Okęcie w Warszawie. Pokazywały mętny, czarno-biały obraz. Jego urządzenie było jednak kolorowe. Prześwietlało zawartość worka ukazując jego zawartość w różnych kolorach. Dla mnie samego był to widok fascynujący. Que’est-ce que c’est? – zapytał – wskazując palcem na czarną poprzeczną krechę wypełniającą dno worka. „To jakiś metal, a mówicie, że wieziecie prowiant. Co to jest?”. „Nie wiem – odpowiedziałem zgodnie z prawdą. Żona spakowała mi jedzenie na drogę”. Facet ryknął szyderczym śmiechem. „Taki wór jedzenia na drogę? Czy twoja żona nie wie, że we Francji jest pełno jedzenia? Ludzie przyjeżdżają do Francji, bo mamy wspaniałą kuchnię, a tobie żona spakowała taki wór? Nie wierzę. Otwieraj i wypakuj wszystko aż do dna!” – rozkazał Francuz wyraźnie podekscytowany.

Wkurzył jednak i mnie. „Żona spakowała mi to, co lubię. Jestem na diecie. Ona wszystko bardzo starannie spakowała. Nie wierzysz mi to sam rozpakuj ten worek” – odpowiedziałem. Żandarm zbaraniał. Ciekawość i czujność służbisty przeważyła. Otworzył worek i zaczął z niego wyjmować: torebki zup błyskawicznych, sery, kabanosy, makarony, paczki ryżu, hermetycznie zapakowane wędliny, pudełka z mlekiem w proszku dla dzieci, czekolady i inne produkty gotowe przetrwać we Francji do naszego przyjazdu na stypendium za 3-4 tygodnie. Przyglądałem się temu z ciekawością. Sam nie wiedziałem co Danusia spakowała, bo nie było mnie przy tym. Żandarm grzebał w worku coraz głębiej. Jego śledczym celem była tajemnicza metalowa jakby sztaba świecąca się na czarno w ekranie jego urządzenia. Im głębiej żandarm wtykał swoje paluchy, tym bardziej sprasowane były wyjmowane produkty. W pewnym momencie żandarm zaparł się, na jego twarzy odmalował się wielki wysiłek, napiął mięśnie i wyrwał z głębi worka paczkę mąki wrocławskiej. Paluchy swoje wbił w papierową torebkę tak skutecznie, że wyrwaną mąką pokrył się od stóp do głowy. Jego czarny wełniany mundur wyglądał komicznie. Mąka zakleiła mu oczy i obsypała czarnego wąsa czyniąc go siwym jak u Świętego Mikołaja. Witold Bielinis zaczął śmiać się histerycznie. Ja odwróciłem się tyłem.

„Mówiłem panu, że jestem na diecie. Żona dba o mnie. Chce żebym jadł tylko polskie produkty, nawet we Francji. Co jeszcze chce pan wiedzieć?” – zapytałem. „Co to jest ta metalowa sztanga na dnie worka? Co tam przemycacie?” – zapytał. „Nie wiem” – odpowiedziałem zgodnie z prawdą. Żandarm dyszał ciężko. Obmyślał chyba jakieś sankcje wobec mnie, ale uparcie grzebał w worku dalej klnąc pod nosem. Wreszcie dogrzebał się do samego dna worka żeglarskiego, który miał chyba 130 cm głębokości. Z wielkim trudem, z samego dna wyszarpnął – zgrzewkę, chyba 24 małych słoiczków przecieru pomidorowego, których metalowe zakrętki świeciły się w jego aparaturze jako poprzeczna czarna metalowa pręga. Żandarm trzymał tę zgrzewkę w drżących rękach. Trząsł się cały ze złości. „Ty jesteś na diecie? Jesz tylko polskie produkty? A z tego żona ci robi spaghetti po bolońsku!!!” – wrzasnął. „Zabierajcie się stąd!” – rozkazał. „O nie” – powiedziałem – „Pan rozgrzebał mój bagaż, to pan go teraz spakuje i poukłada wszystko dokładnie tak jak było”. Na moje ostatnie słowa wszedł jakiś przełożony starszy stopniem. Zobaczył swojego podwładnego całego w mące wrocławskiej i rozgrzebane produkty na ławie celnej. „Zniszczył moją mąkę” – powiedziałem niby do siebie po francusku. Przełożony gestem rozkazał żandarmowi spakować wszystko do worka. Dał mu jeszcze znak, że czeka na niego w biurze. Wściekły żandarm pakował wszystko powoli pod moim czujnym okiem. Gdy chciałem mu strzepnąć trochę mąki wrocławskiej z rękawa jego czarnego munduru, żachnął się i cofnął o krok. Wjechaliśmy do Francji.