XXVII. Paryż

XXVII. Paryż

Piotr Nowaczyk

Wspomnienia NIE-ujawnione

Rozdział 27

Paryż

 

Wyjazd z całą rodziną „na Zachód” w tamtych czasach przypominał ucieczkę z kraju albo przynajmniej emigrację. Nasze obie Mamy były w rozterce. Pakowaliśmy naszego Poloneza. Bagażnik dachowy mógł zmieścić raptem dwie duże walizki. Nasze córeczki Izabela i Alicja zapinały się z tyłu w dorosłe pasy, bo fotelików dziecięcych jeszcze nie było. 

Żegnani przez rodzinę ruszyliśmy w drogę. Był 2 marca 1991 roku. Od 30 lat świętujemy ten dzień jako ten, który odmienił całe nasze życie. Od wczoraj miałem być w Paryżu i rozpocząć moje stypendium. Mój nowy paszport zdobyty szturmem, paszporty żony i dzieci z wielomiesięcznymi wizami francuskimi i niemieckimi uprawniającymi do wielokrotnego przekraczania granicy tkwiły dumnie w mojej nowej saszetce. 

Byłem dumny, zdesperowany i pełen nadziei. Kilkudniowe spóźnienie uda się jakoś wytłumaczyć. Stypendium nie przepadnie. Izabela miała wówczas 3 lata i 7 miesięcy. Alicja 2 lata i 2 miesiące. Znajomi pukali się w czoło i za moimi plecami obgadywali mnie obwiniając o lekkomyślność i brak rozsądku. 

Nasz biały Polonez mknął do przodu. Dzieci wyglądały ciekawie z tylnego siedzenia. Przed przejściem granicznym w Świecku zrobiliśmy przystanek na „ostatni polski posiłek”. Nie było wówczas sieciowych restauracji ani gotowego fast food. Jakiś facet na wielkim dymiącym rożnie grillował kiełbasę i kaszankę przy dźwiękach muzyki disco polo. Najedliśmy się do syta,  „ostatni raz za złotówki” i ruszyliśmy dalej. 

W Weimarze przyjęli nas z otwartymi ramionami Andreas i Sylwia Göppner. Ich córeczka Mariechen (czyli Marysia) zajęła się ochoczo naszymi córkami. Była o rok starsza od Izy i cierpliwie pokazywała im wszystkie swoje zabawki. Gdy przyszło do oglądania domku lalki Barbie nasze córki zwątpiły widząc urządzenie sprzętu domowego w tym domku. W Polsce dostępna była ledwo sama lalka Barbie lecz bez jej partnera Kena, bez wspólnego domu, jego mebli i urządzeń. Mariechen zaprzyjaźniła się z Izą i Alą. W późniejszych czasach bardzo cieszyła się na każdą ich wizytę. My, rodzice obu narodowości, patrzyliśmy z wielką satysfakcją na to, jak pomimo różnic językowych nasze dzieci lgną do siebie, tak jakby dziedziczyły bez wahania wieloletnią przyjaźń swoich rodziców.

Ruszyliśmy w dalszą podróż i dojechaliśmy do Limburgerhof w okolicach Mannheim, gdzie mieszkali państwo Lengsfeld – rodzina poznana w czasach mojego studenckiego autostopu. Przez lata stanu wojennego przysyłali mi paczki z żywnością i środkami czystości. Teraz pani Lengsfeld udzieliła nam tranzytowej gościny. Nasza córka Iza dostała gorączki, chyba z nadmiaru wrażeń. Zadzwoniłem do Paryża pod umówiony numer uprzedzając, że mogę się bardziej spóźnić. Usłyszałem, że nie mam co się spieszyć, bo mieszkanie, które dla nas przygotowywano nie jest gotowe, a jego właścicielka jest właśnie w Kanadzie i nie może stamtąd wylecieć bo na lotnisku panuje wielka śnieżyca.

Po paru dniach pobytu u pani Lengsfeld otrzymałem wiadomość z Paryża, że możemy jechać dalej. Właścicielka mieszkania skontaktowała się telefonicznie z dozorczynią domu (fr. consierge), żeby ta wprowadziła nas do mieszkania. Izie przeszła gorączka, więc ruszyliśmy dalej. Zatrzymałem samochód na przedmieściu Paryża, żeby wykonać z automatu kilka telefonów. Danusia z dziewczynkami wyszła na pierwszy francuski spacer rozprostować kości. Wróciły wkrótce mocno zniesmaczone. Każda z nich wdepnęła w „crotte de chien”. Opinia, że w eleganckim Paryżu należy patrzeć pod nogi, aby nie wdepnąć w psie g…o potwierdziła się za pierwszym razem. Przyjęliśmy to jednak z humorem: „wdepnąć w szczęście” to był kiedyś dobry znak, a teraz objawił się potrójnie.

Ze szczęściem bywa jednak różnie. Wieczorem dotarliśmy pod wskazany adres. Zadzwoniłem do drzwi i wystawiłem zaspane dzieci z samochodu. Dozorczyni (fr. consierge) wyszła nam otworzyć. Spojrzała na nasz samochód i zaczęła z zainteresowaniem rozglądać się po ulicy. „Gdzie wasza ciężarówka?” – zapytała. „Jaka ciężarówka?” – odpowiedziałem. „No ta z waszymi meblami.” „Jakimi meblami?” „Nie macie mebli? Przecież mieszkanie jest nieumeblowane!”

Tak wylądowaliśmy w Paryżu, bardzo późnym wieczorem, w gołych czterech ścianach. Dozorczyni znalazła dla nas jakieś materace. Mieliśmy swoje ręczniki. Znalazł się czajnik i jakieś talerze. Lądowanie w Paryżu okazało się dość twarde.