XXIII. Back to reality

XXIII. Back to reality

Piotr Nowaczyk

Wspomnienia NIE-ujawnione

Rozdział 23

Back to reality

 

Wróciliśmy do domu. Zaawansowana ciąża Danusi sprawiała, że należało wracać możliwie szybko, zanim odmówią jej wejścia na pokład samolotu. Rodzina przywitała nas z wielkim westchnieniem ulgi. Nasza córeczka Izabela spała pomiędzy nami każdą noc, przytulając się raz do mamy, raz do taty, sprawdzając, czy oboje jesteśmy znów na miejscu.

Rodzina miała się wkrótce powiększyć. Byłem tym mocno przejęty. Odwiozłem Danusię do Wałcza, gdzie ciągle pracował najlepszy w województwie ginekolog i położnik, dr Jerzy Płatek. Gdy nadszedł dzień porodu, a Danusię w nocy zaczęły chwytać bóle, postanowiłem zająć się czymś pożytecznym, co jednocześnie mogłoby uwolnić mnie od stresu i niepokojących myśli.

W tamtych czasach nie było mowy o asystowaniu żonie przy porodzie. Szczytem technicznych możliwości było transmitowanie porodu przy pomocy kamery przemysłowej, z Sali porodowej do odbiornika stojącego w poczekalni. Bywało jednak, że lekarze odbierający poród wyłączali kamerę w momencie, gdy zaczynało dziać się coś złego. Pewien mężczyzna zemdlał w takim momencie. Inny dostał ataku panicznego strachu i próbował na siłę wejść na salę porodową. Odradzono mi tego typu „asystę”. Miałem spokojnie siedzieć w domu i czekać na wiadomość.

Z doświadczeń starszych kolegów wiedziałem, że najlepsza w takich momentach jest jakaś prosta praca fizyczna. Nie wolno jednak przesadzić! Pewien mój kolega, gdy dowiedział się, że żona zaczęła rodzić, zaczął tkać gobelin. Żona rozpoczęła tkać przed pójściem do kliniki, a on w noc pełną niepokoju postanowił ten gobelin dokończyć. Nad ranem rodzice znaleźli go śpiącego na utkanej materii, która rozmiarami przekraczała czterokrotnie rozmiar ramy, w której gobelin miał się zmieścić.

Inny mój przyjaciel, gdy rodził mu się syn, postanowił pomalować przygotowane dla niego łóżeczko. Malował i malował. Z łóżeczka przeniósł swą aktywność na szafę, następnie na inne meble. Ocknął się na balkonie, którego połowę już wymalował, zanim skończyła się puszka farby.

Świadomy tych niebezpieczeństw zabrałem się za rąbanie drewna na opał do kominka. Izunia spała u babci. Był piękny grudniowy poranek. Spadł świeży śnieg. Słońce świeciło jasno. Zmarznięte pieńki drewna dawały się łatwo rozłupać siekierą. Pomny zasłyszanych doświadczeń i opowieści o utkanym gobelinie i przemalowanej połowie mebli, wydzieliłem sobie sporą porcję pieńków do porąbania. Sama myśl o wspomnianych kolegach, którzy przekroczyli pewne granice, napawała mnie obawą, co ja jeszcze z tą siekierą, albo bez niej, mógłbym zrobić.

Rąbanie nie trwało długo. Krótko po godzinie 10:00 zadzwoniła moja kochana teściowa. Była roześmiana i szczęśliwa: „Masz córkę!” – powiedziała. Zaczęła mi podawać jakieś szczegóły, gdy właśnie w tym momencie rozległ się dzwonek do drzwi. „Mamuśka, muszę kończyć, ktoś dzwoni do drzwi” – powiedziałem. „Dobra, dobra, ogarnę się i przyjadę po ciebie” – odpowiedziała teściowa. Odłożyłem słuchawkę, odłożyłem siekierę i poszedłem otworzyć drzwi. Otworzyłem i oniemiałem. W drzwiach stał uśmiechnięty kominiarz. Przekrzywiony cylinder, twarz umazana sadzą, osmolony druciany wycior kominowy przerzucony przez ramię. W ręku jakieś papiery i kalendarz na nowy rok. Zaczął coś mówić o corocznej kontroli komina, o nowym roku, który nadchodzi za parę dni, o tym, że rozdaje kalendarze na szczęście itp. Oszołomiony pokazałem mu na migi, żeby poszedł za mną. Weszliśmy do kuchni. Otworzyłem lodówkę. Wyjąłem z niej pół litra wódki i jakąś kiełbasę, którą zacząłem kroić na kawałki. „Panie, co jest?” – zapytał zmieszany. „Córka urodziła mi się przed chwilą, a pan to przecież szczęście przynosi, prawda. Napijmy się!” – zakomenderowałem. „To może ja lepiej najpierw ten komin wyczyszczę” – zaproponował kominiarz po chwili wahania.

Mamuśka przyjechała po pół godzinie. Na środku kuchni omal nie wywróciła się o brudny od sadzy kominiarski wycior. Spojrzała na nas z rozbawieniem. Byłem wysmarowany sadzą. Kominiarz obejmował mnie, poklepywał i gratulował. Na stole walały się kalendarze na nowy rok. Chciałem Mamuśce nalać kielicha, lecz butelka była już pusta.

Córce daliśmy na imię Alicja. Odebrałem ją z kliniki w przeddzień Wigilii. Wniosłem ją tryumfalnie do domu i zastanawiając się, gdzie by tu ją położyć, położyłem ją pod świeżo ustrojoną choinką, w miejsce żłobka. Rozsiedliśmy się wszyscy dookoła i patrzyliśmy na nią, jak na najlepszy prezent, jaki mógł nam zgotować los. Kominiarz przynosi nam szczęście, to pewnik. Szczęśliwe życie naszej córki Alicji to potwierdza.

„Globalne perspektywy” nie sprawdziły się. Brakowało sporo po obu stronach Atlantyku. Przyszło mi wrócić do przerwanej praktyki adwokackiej.

Zespół Adwokacki Nr 1 w Pile tworzyła grupa kilkoro sympatycznych koleżanek i kolegów. Mieszkali w Pile od dawna albo od bardzo dawna. Znali dobrze lokalne realia. Wrośli już w to miasto. Przyzwyczaili się do tego, do czego ja przyzwyczaić się nie mogłem. Jedynie mecenas Marian Urbański przyzwyczaić się nie mógł do hałasu czynionego przez radzieckie myśliwce bojowe startujące we dnie i w nocy z lokalnego lotniska wojskowego, obok którego mieszkał. Rozpoczął więc nierówną walkę z hałasującym przeciwnikiem. Jak na tamte czasy była to walka heroiczna. Torowała podwaliny pod rozumienie zagrożeń dla środowiska naturalnego, spokoju mieszkańców i zakłócania ciszy nocnej. Lokalne władze nie robiły nic, a ubogie polskie orzecznictwo Sądu Najwyższego poświęcone stosunkom sąsiedzkim nijak miało się do radzieckiej floty powietrznej ryczącej nad głowami mieszkańców Piły.

Zespół Adwokacki mieścił się na parterze, w podwórzu domu przy ulicy Bieruta 51. Aby do niego wejść, trzeba było przejść przez bramę i sień stojącego przy ulicy budynku. Wchodziło się na podwórze, na którym lokalni mieszkańcy suszyli pranie na rozciągniętych między słupami sznurkach. Po podwórzu biegał kundel Reksio groźnie szczekając na wszystkich wchodzących. Aby zachęcić potencjalnych klientów do odwiedzin, otwieraliśmy szeroko drzwi wejściowe. Stanowiły one znak, że Zespół Adwokacki otwarty jest na przyjęcie klientów i zaprasza do wejścia. Zaproszenie „zostało przyjęte z zadowoleniem” (używam szyderczo terminologii dyplomatycznej) przez pewnego złodzieja, który skorzystał z okazji, wszedł z jakimś ostrym narzędziem, odkroił kawał wykładziny dywanowej zdobiącej korytarz i ukradł ją. 

Jedną z koleżanek okradziono w jej własnym mieszkaniu. Złodziej włamał się wytrychem do mieszkania, na którego drzwiach wisiała tabliczka „E…K… – adwokat”. Ukradł biżuterię i jakieś kosztowności. Zbulwersowany tym faktem, ogłosiłem na zebraniu Zespołu, że żaden z nas nie powinien przyjąć obrony takiego złodzieja, nawet wyznaczonej z urzędu. Jeden z kolegów sprzeciwiał się stanowczo, twierdząc, że musimy pomijać osobiste sentymenty, gdy przychodzi nam wykonywać powinności zawodowe. Chyba dokładnie w czasie, gdy tak perorował, próbując dać mi lekcję powinności zawodu adwokata, jakiś złodziej ukradł jego teczkę, pozostawioną nieopatrznie w pobliżu otwartego okna. W teczce było honorarium, chyba dość wysokie, które ten kolega adwokat przed chwilą skasował od złodzieja, którego bronił. Pierwsza myśl, jaka przyszła mi do głowy to ta, że ten sam złodziej okradł swojego adwokata z honorarium, które mu przed chwilą wręczył. Już chciałem złośliwie przyznać rację temu koledze, „że musimy pomijać osobiste sentymenty, gdy przychodzi nam wykonywać powinności zawodowe”, lecz wolałem ugryźć się w język.

W Polsce było coraz gorzej. Ekipa generała Wojciecha Jaruzelskiego i jej partyjni „eksperci” doprowadzali polską gospodarkę krok po kroku do ruiny. Szalała inflacja. Brakowało wszystkiego. Kto mógł wyjeżdżał za granicę, do sezonowej pracy albo na stałe. Kto miał jakieś niemieckie korzenie wyjeżdżał do Niemiec i składał wniosek o niemieckie obywatelstwo.

Pewien mój niemiecki przyjaciel będący urzędnikiem państwowym chciał mi nawet zaoferować pomoc. Gdy dowiedział się, że obaj moi dziadkowie służyli w niemieckiej armii w czasie pierwszej wojny światowej stwierdził, że może załatwić mi niemieckie obywatelstwo na podstawie zdjęć moich dziadków w niemieckich mundurach. Faktycznie, miałem takie fotografie. Poznań był niemieckim miastem w chwili wybuchu pierwszej wojny światowej. Niepodległej Polski nie było na mapie Europy od czasu rozbiorów. Każdy Poznaniak był więc wówczas Niemcem. Każdego powoływano do niemieckiej armii. Dziadek Józef służył na froncie turecko-albańskim. Dziadek Andrzej na froncie francuskim. Oberwał nawet ranę postrzałową gdzieś pod Verdun. Mama przez jakiś czas przechowywała kulę, którą go raniono, a którą wydobył wojskowy chirurg, oczywiście niemiecki. Gdy jednak wspomniałem o tym pomyśle mojego niemieckiego przyjaciela, moja mama obraziła się na mnie i nie chciała ze mną o tym rozmawiać.

Zaczynano otwarcie przebąkiwać, że komuna kona. W Moskwie Generalnym Sekretarzem Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego wybrano Michaiła Gorbaczowa – najmłodszego członka Politbiura, być może jedynego, który nie znał osobiście Włodzimierza Iljicza Lenina. Nie mógł, z racji młodszego wieku. Komunistyczna władza zaczynała skłaniać się do ustępstw.

Za naszą zachodnią granicą zaczęła upadać gospodarka Niemieckiej Republiki Demokratycznej. Obywatele NRD wyjeżdżali masowo na Węgry, skąd przez zieloną granicę przemykali do Austrii, a następnie do RFN, czyli Niemiec zachodnich. Węgierskie służby graniczne przymykały oko na ten proceder. Stawał się on coraz bardziej masowy. Nasi zachodni sąsiedzi przekraczali również naszą polską granicę, przeprawiając się wpław przez Odrę albo Nysę Łużycką, po to, aby w ambasadzie Republiki Federalnej Niemiec uzyskać odpowiednie dokumenty i wylecieć z Warszawy samolotem „na Zachód”.

Zjednoczenie Niemiec stawało się coraz bardziej prawdopodobne. Gorbaczow „odpuścił” NRD, bo tak naprawdę zaniepokojony był ruchami niepodległościowymi na Litwie, a później na Łotwie i w Estonii. Pozycja generała Jaruzelskiego w Polsce słabła. Szeregi członków Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej zaczynały topnieć. Co odważniejsi „towarzysze” darli legitymacje partyjne albo „rzucali je na stół” – w bohaterskim rzekomo geście odmowy dalszego uczestniczenia w tym bałaganie. Co mniej odważni zaprzestawali płacenia składek partyjnych „dając do zrozumienia”, że nie zgadzają się już z linią partii.

W 1988 roku w Henrykowie, w znanej fabryce stylizowanych mebli biurowych, stolarze zaczęli tworzyć mebel, który przeniósł ich wszystkich do historii. „Okrągły stół” – miał stać się miejscem spotkania rządzącej partii z demokratyczną opozycją i uzgodnienia warunków przekazania władzy.

Beznadzieję tamtych dni trudno nawet opisać. Gdy wiosną 1989 toku telewizja ogłosiła uroczyście „Otwarcie Obrad Okrągłego Stołu” na drugi dzień rano pobiegłem zakupić gazety. W żadnej z nich nie było o tym wzmianki. Okazało się, że druk „dziennika”, jakim była Rzeczpospolita, trwał wówczas 48 godzin, czyli po dwóch dniach można było przeczytać o tym, co wydarzyło się przedwczoraj.

Klienci nasi ubożeli, spraw było mało, ludziom żyło się coraz gorzej. Tę całą beznadzieję pogłębiał lokalny koloryt. Wyjeżdżałem z wózkiem dziecięcym na spacer po dziurawej nawierzchni naszej ulicy. Ominąć musiałem rosnące znów wysypisko śmieci przed naszym domem. Sąsiedzi zza płotu dokuczali nam skargami na nasz garaż. Zasłaniał im rzekomo widok z okienka poniemieckiego chlewika. Na moją teściową pisano skargi, że dym z garbarni przy zmiennych wiatrach przechylał się czasami przez ich graniczny płot.

Sąsiadka, z którą mieliśmy spór o jej „widok” z chlewikowego okienka próbowała wszcząć przeciwko mnie postępowanie dyscyplinarne. Od czasu afery wokół mojej odmowy obrony złodziei trumny Świętego Wojciecha miałem „święty” spokój. Tymczasem któregoś dnia odebrałem z poczty wezwanie Rzecznika Dyscyplinarnego Okręgowej Rady Adwokackiej w Poznaniu. Mecenas Henryk Sójka, zwany „krwawy Henio”, wzywa mnie do osobistego stawiennictwa na przesłuchanie w sprawie skargi wniesionej przez naszą sąsiadkę.

Pojechałem do Poznania autobusem. Ten zepsuł się gdzieś po drodze i nabrał sporego opóźnienia. Spóźniony i zziajany zjawiłem się przed rzecznikiem dyscyplinarnym. Mecenas Sójka oderwał wzrok znad papierów, przyjął usprawiedliwienie mojego spóźnienia i powiedział: Wie pan, panie kolego, jak żyję, nie widziałem jeszcze takiej skargi na adwokata. Ta kobieta podniosła taki oto zarzut: „Nowaczyk na rozprawie administracyjnej w Urzędzie Miasta w Pile, nic tylko wymachiwał Dziennikiem Ustaw i cytował jakieś przepisy.”

„Panie kolego, ja tu już wszystko za pana napisałem, proszę tylko podpisać”. Podpisałem. Krwawy Henio mrugnął do mnie filuternie i doradził: „Na drugi raz niech pan już nie wymachuje.”

„Globalne perspektywy” odezwały się ponownie z Teksasu. Znaleźli się podobno amerykańscy chętni na polskie rękodzieło, sztukę ludową i ludowe hafty. Przypomniałem sobie, że w Poznaniu miałem klientkę, 80-cio letnią artystkę hafciarkę, na którą mówiłem babcia Kapelska. Nazywała się Janina Kapelska. Przychodziła do mnie jeszcze do mojego mieszkania przy ulicy Chełmońskiego. Ubrana była, jak na tamte czasy, olśniewająco. Jaskrawo barwna spódnica, żakiet w wielką kolorową kratę i wielki kapelusz z kwiatami. Otwierałem jej drzwi i za każdym razem byłem zaskoczony jej wyglądem. Mówiłem najzupełniej szczerze: „Pani Janino, wygląda pani rewelacyjnie”. Ona chichocąc odpowiadała skromnie: „Panie mecenasie, co pan? Przecież wie pan, że ja już jestem na 10 minut przed odlotem”. 

Bardzo lubiłem tę kobietę i przypomniałem ją sobie natychmiast. Babcia Kapelska, chociaż była „na 10 minut przed odlotem”, skrzyknęła swoje koleżanki. Okazało się, że wszystkie są mistrzyniami haftu Richelieu, na który zapotrzebowanie zgłosiła akurat Majka i jej Global Perspectives. Założyliśmy z Danusią firmę, którą na cześć naszej starszej córki nazwaliśmy Izabela Sp. z o.o.. Jednym z przedmiotów działalności był haft Richelieu, sprzedaż i export, haftowanych tradycyjną metodą produktów. Na krótki czas Danusia miała zajęcie. Zorganizować pracę dla pań hafciarek, zapewnić im zlecenia, poprowadzić księgowość tej spółki, w nadziei na jej dalszy rozwój. Moja żona rwała się do jakiejś rozsądnej pracy, a tej nie było.

Porządnych spraw dla adwokata w Pile też nie było. Zgłosił się do mnie dr Jerzy Płatek, ten sam znakomity ginekolog położnik, który przyjął poród obu naszych córek Izabeli i Alicji. Wybudował kiedyś mały domek na wyspie na jeziorze w okolicach Wałcza. Na tej samej wyspie miał domek dr Jan Sandorski, dobry mój znajomy ze SSPONZ. Było tam jeszcze kilka domków kampingowych, używanych sezonowo przez wędkarzy. Nagle okazało się, że u wybrzeży tejże wyspy uwił sobie gniazdo tracz nurogęś. Ten ptak był ponoć niezwykle rzadki, zagrożony wyginięciem. Doktor Płatek dostał nagle nakaz rozbiórki swojego domku, z którego korzystał od dwudziestu lat. Podobne nakazy rozbiórki doręczono posiadaczom pozostałych domków. Miałem podjąć się ich obrony.

Walka z traczem nurogęsią była być może jedną z ciekawszych spraw, jakie miałem w tym pilskim epizodzie mojego życia. Wygrać z ptakiem, do tego zagrożonym wyginięciem, to nie jest być może specjalny powód do dumy. Uratować kilkanaście domków pobudowanych dawno temu przez zacnych i porządnych ludzi, to jednak jest dość wysoka stawka. Kilkanaście obiektów budowlanych skazanych na rozbiórkę i zniszczenie po to, aby chronić jakiegoś ptaka, to nie była sprawa o przysłowiową „czapkę gruszek”. „Niech sobie ptak założy gniazdo gdzie indziej. My go nie przeganiamy. Nikt nie będzie go płoszył” – zapewniał doktor Płatek i pozostali posiadacze.

Zabrałem się do pracy. Żadne „normalne” argumenty nie trafiały do przekonania władz budowlanych obu instancji, z którymi od dawna miałem na pieńku w sprawach naszego garażu, w sprawach mojej teściowej i paru innych klientów. Trzeba było prawomocne decyzje skarżyć do Naczelnego Sądu Administracyjnego.

Wymyśliłem oryginalną koncepcję: Skoro władze wydały wcześniej zakaz wstępu na wyspę, a następnie wydały kilkanaście nakazów rozbiórki tych domków, to każdy właściciel, który chciałby zrealizować nakaz rozbiórki, musiałby złamać zakaz wstępu na wyspę.

W ówczesnym kodeksie postępowania administracyjnego znajdował się przepis, który wyraźnie stwierdzał, że nie może ostać się decyzja administracyjna, która nakazuje złamanie prawa. W komentarzach do tego przepisu uczeni autorzy stwierdzali, że przepis ten jest właściwie niepotrzebny, bo przecież takie sprawy nie zdarzają się. W mojej praktyce zdarzały się różne dziwne sprawy. Zaskarżyłem wydane decyzje. Wszystkie zostały uchylone.

Mogę tylko dodać, że tracz nurogęś nie jest już zagrożony wyginięciem. Pod pomostem doktora Płatka znalazł przytulne miejsce. Najlepszy w województwie ginekolog-położnik był przecież jakby powołany do tworzenia korzystnych warunków do prokreacji i wydawania na świat potomstwa.