XXII.Dziki Zachód

XXII.Dziki Zachód

Piotr Nowaczyk

Wspomnienia NIE-ujawnione

Rozdział 22

Dziki Zachód

 

Wróciliśmy do Austin. Nasza gospodyni oznajmiła, że musi wracać „w interesach” do Szwecji. Zostawia nam do dyspozycji swój dom na prerii i samochód. Możemy robić co chcemy, jak długo chcemy.

Zrozumieliśmy, że nasz „business trip” skończył się. Nie było żadnego dalszego „business plan”. Co nam pozostało? Wykorzystać okazję, zwiedzić kawałek Ameryki i wracać do Polski, zanim moją żonę złapią bóle porodowe, dopóki wpuszczą ją z rosnącym brzuszkiem do jakiegoś samolotu. Wykombinowaliśmy, że możemy sobie jeszcze pozwolić na jakieś dwa tygodnie zwiedzania Ameryki.

Zawsze chciałem pojechać do Kalifornii. „Seems it never rains in Southern California” – (Ponoć nigdy deszcz nie pada w Kalifornii) – ta modna piosenka napędziła i podpowiedziała nam wybór kierunku. Drugim napędem była stara przyjaźń moich rodziców z Mają Stachowicz, która po wielu latach przepracowanych wraz z moimi rodzicami w Księgarni Świętego Wojciecha wyjechała do USA. Wyszła tam za mąż za hrabiego Tomasza Ostrowskiego, mieszkającego w San Diego, Kalifornia.

Droga z Austin do San Diego w Kalifornii biegła dokładnie w przeciwną stronę opisanej przez Waldemara Łysiaka trasy, którą przebył i szczegółowo opisał w książce „Asfaltowy salon”. W tamtych czasach nie było w Polsce żadnych przewodników turystycznych po USA (ani po Meksyku). Drogę na Dziki Zachód przetarł nam „Asfaltowy salon” czytany od końca i zwiedzany w odwrotnym kierunku.

Od dziecka zbierałem widokówki przysyłane przez Maję. Mówiliśmy o niej czule „Majusia”. Pierwszego dolara, jakiego w życiu zobaczyłem na własne oczy, dostałem właśnie od niej wraz z życzeniami z okazji mojej Pierwszej Komunii. Przysyłała nam listy na pachnącym pomarańczami papierze. Opisywała Amerykę w sposób, który rozbudzał moją wyobraźnię. Mieszkała przy Cherokee Avenue, czyli Alei Irokezów, co tylko podwajało moje fantazje budowane na powieściach opowiadających o Dzikim Zachodzie. Karol May, James Fenimoore Cooper, James Coorwood, a z polskich pisarzy Arkady Fidler, Alfred Szklarski, Wiesław Wernic, Nora Szczepańska rozpalali moją wyobraźnię i sprawiały, że Dziki Zachód tkwił gdzieś głęboko w świecie moich dziecięcy fantazji i dziecięcej wyobraźni. Filmy takie, jak Rio Bravo, Miasto bezprawia, Dwa oblicza zemsty, Siedmiu wspaniałych, W samo południe, Ostatnia walka Apacza, Dyliżans, Piętnasta dziesięć do Yumy – kształtowały przede mną obraz świata Indian i kowbojów, który to świat „musiałem” kiedyś zobaczyć.

Moja ciężarna żona poddała się mojemu chłopięcemu marzeniu. Ruszyliśmy na Zachód. Po drodze rozciągała się preria od horyzontu po horyzont. Przejechaliśmy Teksas, Nowy Meksyk, Arizonę. To dziwne uczucie. Jakbym tu już był. Krajobrazy znane mi z westernów. Dziś to jest już zapomniany i prawie archaiczny gatunek przygodowych filmów o kowbojach. Jednak w tych filmach chodziło o podstawowe wartości moralne, takie jak: obrona słabszych, lojalność, wierność, honor i sprawiedliwość.

Dzisiejsza Wikipedia określa tamtych ludzi jako pasterzy bydła: „Kowboje obok Indian, bandytów i szeryfów stali się ulubionymi bohaterami westernów. Stereotypowy (westernowy) kowboj był podziwianym przez innych symbolem wartości i sprawiedliwości. Nosił on kraciastą koszulę, dżinsy i kapelusz, a najczęściej także buty z ostrogami. Biegle posługiwał się lassem i noszonymi u pasa rewolwerami. Swoje życie kowboje spędzali na pilnowaniu i pędzeniu stad bydła. Tę monotonną egzystencję urozmaicali wizytami w saloonach, gdzie swoje skromne zarobki zwykle przepijali.”

Cytowany wpis jest znamiennym przykładem niezrozumienia minionej epoki przez jakiegoś młodego autora, który nie widział żadnego westernu, czy też współczesnego „uczonego”, czerpiącego wiedzę z Internetu. Kowboje na Dzikim Zachodzie, chociaż byli pasterzami bydła, mieli swój honor. Utożsamiali wiele ideałów. Walka dobra ze złem to temat wszystkich niemal filmów kowbojskich. Ciągnęło mnie w ten świat. Seanse westernów obejrzanych w kinie Miniaturka napędzały chęć zobaczenia tych stron na własne oczy.

Posiadając samochód do własnej dyspozycji ruszyliśmy więc na Zachód. Prawdziwa preria tym różni się od polskiej łąki, że jedziesz przez nią prostą drogą aż po horyzont, a gdy już dojechałeś, jedziesz dalej aż po horyzont, tylko lekko w dół. Przemierzaliśmy krajobrazy i mijaliśmy miejscowości znane z filmów o Dzikim Zachodzie. Dotarliśmy do Old Tuscon w stanie Arizona. Było to miasteczko przygotowane do kręcenia westernów. Kręcili tu serial Bonanza, Siedmiu Wspaniałych, Rio Bravo i wiele kultowych filmów. Oprowadzałem Danusię, tłumacząc jej: zobacz, tu jest saloon, a tam stacja kolejowa, za rogiem kościół, a tam jest poczta i stacja dyliżansów. Patrzyła na mnie zdziwiona; „Skąd ty to wiesz?” „Jak to skąd? – z kina Miniaturka”.

San Diego to przepiękne miasto. Gdybym miał mieszkać w USA to tylko tam. Państwo Ostrowscy przyjęli nas nadzwyczaj mile. Przyjaźń naszych rodzin odżyła w drugim pokoleniu. Pacyfik, jak sama nazwa wskazuje, zrobił na nas uspokajające wrażenie. Po paru dniach pobytu zawróciliśmy. Ciąża Danusi robiła się coraz bardziej zaawansowana. Tęskniliśmy strasznie za naszą córeczką Izabelą, wówczas już półtoraroczną. Nasza misja rozpoznania „globalnych perspektyw” została w zasadzie zakończona. Czas wracać do Polski.

W podróżach jest coś takiego, że człowiek, gdy oddala się od domu, napina jakby jakąś sprężynę. Im jest dalej, tym wolniej pokonuje następne etapy. Natomiast, gdy zaczyna zawracać, sprężyna ta ciągnie go coraz silniej. Nie bardzo chce się już zatrzymywać po drodze i oglądać jakiekolwiek atrakcje. Dom rodzinny ciągnie jak magnez. Im jesteś dalej tym słabiej, lecz im jesteś bliżej tym silniej.

Spieszyliśmy się więc z powrotem do Teksasu. „Piotruś, co to znaczy, jeśli jedzie za mną szeryf i ma na dachu włączone wszystkie światełka?” – zapytała mnie Danusia, gdy znużony monotonną jazdą oddałem jej kierownicę i przysnąłem na tylnym siedzeniu. Faktycznie, za nami jechał od dłuższego czasu oświetlony migającymi światłami wóz szeryfa. Jego teksański kapelusz z szerokim rondem widać było wyraźnie przez szybę radiowozu.

„Dlaczego przekroczyliście dozwoloną prędkość? – zapytał srogim głosem. Zaspany, lecz lekko przestraszony, wygramoliłem się z tylnego siedzenia. Fakt bycia adwokatem nastrajał mnie zawsze „obronnie”. Moim prywatnym hobby było znalezienie w krytycznych sytuacjach drogowych jakiejś wymówki, aby nie zapłacić mandatu. „Spieszymy się, bo moja żona jest w zaawansowanej ciąży” – odpowiedziałem. „Spieszycie się do kliniki?” – zapytał ze zrozumieniem szeryf? „Nie. Na lotnisko” – wypaliłem.

Szeryf przyjrzał mi się uważnie. Obejrzał nasze paszporty. Zdjął kapelusz i w tym teksańskim upale otarł pot z czoła. Pokręcił głową z niedowierzaniem: „Jesteście Polakami i spieszycie się na lotnisko, bo żona jest w ciąży?” – zapytał zdziwiony. „Może nie wiecie, że wielu Polaków przyjeżdża właśnie tutaj, żeby urodzić dziecko?”.

Zaczął nam, w tym teksańskim upale, pośrodku szosy, na prerii sięgającej w każdą stronę po horyzont, tłumaczyć: „Przecież jak trochę zaczekacie, a twoja żona urodzi tu w Teksasie, to dziecko dostanie obywatelstwo USA. Każda meksykańska rodzina o tym marzy. Ty dostaniesz pozwolenie na pracę, oboje dostaniecie zieloną kartę, wszystkim przybyszom na tym zależy. Dlaczego więc, do cholery, jedziecie tak szybko i do tego nie do kliniki tylko na lotnisko?”

„Bo jesteśmy Polakami” – odpowiedziałem. „Mamy już jedno dziecko w Polsce i zależy nam, żeby drugie też urodziło się tam, w kraju naszych przodków”. Facet zdjął kapelusz. Podrapał się z zakłopotaniem po głowie. „Takich foreigners (obcokrajowców) jeszcze nie spotkałem” – powiedział po dłuższej chwili. „Może zrobimy sobie zdjęcie? – zaproponował. Wyciągnęliśmy więc aparaty fotograficzne. Fotografowaliśmy się na zmianę: Danusia z szeryfem na tle radiowozu, ja z szeryfem na tle prerii, Danusia w kapeluszu szeryfa na tle samochodu, ja w kapeluszu szeryfa na tle prerii. Zapytałem, czy żona może mi zrobić zdjęcie z jego rewolwerem. Przez chwilę sięgał już po swojego colta, ale odmówił. Pożegnaliśmy się przyjaźnie i po bratersku. Wręczył nam na pamiątkę miniaturkę swojej gwiazdy szeryfa z napisem „60 miles per hour” (60 mil na godzinę).