XV. Piła

XV. Piła

Piotr Nowaczyk

Wspomnienia NIE-ujawnione

Rozdział 15

Piła

 

Urodziny Izabeli zadecydowały o naszym przeniesieniu do Piły. Zdzisia była szczęśliwa, reszta szwagrostwa otaczała nas nieocenionym wsparciem. To ja musiałem jeździć z Piły do Poznania na każdą rozprawę i na każdy dyżur. Podróż samochodem trwała godzinę, a pociągiem albo autobusem dwie godziny w każdą stronę. Nie było to wcale łatwe. Kiedy musiałem zostawić samochód, szedłem o świcie, na skróty na dworzec autobusowy, aby o jakiejś normalnej godzinie dojechać do Poznania. Kiedyś przed salą rozpraw przeszedł obok mnie kolega adwokat. Zatrzymał się, cofnął i z wielkim zdziwieniem wskazał na moje obłocone buty. „Gdzie ty chodziłeś?” – zapytał.

Zdałem sobie sprawę, że czysty i wysprzątany Poznań jest niedoścignionym wzorem dla Piły. Odległość ledwie 100 kilometrów i przynależność do tej samej Wielkopolski nie czyniła z Piły miasta podobnego do Poznania. Przyszło mi zgłębić przyczyny tychże różnic. Otóż Piła przed wojną była niemiecka. Nazywała się Schneidemühl. Terytorium polskie kończyło się zaraz za Chodzieżą, w miejscowości Ujście, która była przejściem granicznym. Polskość Chodzieży nie budziła żadnych wątpliwości. Polski charakter tego miasta widać było na każdym rogu ulicy i w każdym budynku. Ojciec mojego wuja był przed wojną burmistrzem tego miasta. Wuj został w czasie okupacji dowódcą Armii Krajowej – Odział Czarnków – najdalej na Zachód wysuniętego oddziału A.K. Nie było chyba wówczas bardziej niebezpiecznego miejsca do walki o wolną Polskę. Po drugiej stronie Noteci były już od dawna Niemcy, podobnie po drugiej stronie Puszczy Nadnoteckiej. Niemieckie były Trzcianka, Wałcz i Złotów. Polska była Chodzież i Czarnków, a 20-30 kilometrów dalej była już III Rzesza Niemiecka.

Zarozumiali warszawiacy opowiadają głupi żart: „Dlaczego Wielkopolanie nie walczyli przeciwko Niemcom?”. Ich dowcipna odpowiedź brzmi: „Bo im Niemcy nie pozwalali”. Opowiadam im wówczas historię mojego wuja. Wuj umówił się na randkę w lesie ze swoją narzeczoną – moją ciotką Martą, łączniczką, pseudonim Szarotka. Wokół lasu kręcili się Niemcy więc randka wydawała się bardzo ryzykowna. Wuj zabił jednego z Niemców. Po czym przebrał się w jego mundur i dotarł punktualnie na umówione miejsce spotkania. Ciotka Marta o mało nie zemdlała ze strachu widząc zbliżającego się mężczyznę w niemieckim mundurze. Po tym spotkaniu wuj wrócił do miasta i dla draki przemaszerował przez całą Chodzież w tym niemieckim mundurze. Salutowali mu Niemcy, a Polacy stawali jak wryci, rozpoznając syna burmistrza ich miasta.

Polskość Chodzieży, Czarnkowa i Lubasza nie budziła nigdy wątpliwości. Podobnie jak patriotyczne tradycje tych miejscowości. Piła była inna. To zgrabne niemieckie miasto ocalało nawet cudem z walk o tzw. „Wał Pomorski”. Armia Czerwona poszła dalej na Berlin. Za to wracając z Berlina czerwonoarmiści stwierdzili, że coś tu nie gra. Tak dobrze zachowanego niemieckiego miasta nie ma prawa tu być. W związku z tym podpalili wszystko co się dało albo wysadzili w powietrze. W rezultacie miasto, przypadłe Polsce po przesunięciu granic i włączeniu do tzw. Ziem Odzyskanych w granice Polski – widniało jako rumowisko. Z miejskich zabudowań zniknęły wysadzone w powietrze kamienice i spalone wille. Pozostały za to komórki, chlewiki, altany i budy, których nie warto było podpalić.

Powojenni repatrianci z ziem wschodnich, pozostawionych daleko za Bugiem, osiedlali się w tych ocalałych komórkach, chlewikach, altanach i budach i z tego poziomu rozpoczynali nowe życie. W moim odczuciu, to właśnie w tych komórkach, chlewikach, altanach i budach powstawała mentalność dwóch pokoleń mieszkańców tego zrujnowanego miasta. Odbudowywano je z trudem przez wiele lat. Nie udało się odtworzyć przedwojennej struktury ulic zabudowanych eleganckimi kamienicami, pomiędzy którymi jeździły tramwaje. Komunistyczna władza postawiła bloki mieszkalne pomiędzy tymi komórkami, chlewikami, altanami i budami, bo tyle akurat potrafili ówcześni urbaniści i architekci. Za czasów wojewody Śliwińskiego te bloki mieszkalne pomalowano na jaskrawe kolory, żeby „ładnie wyglądały”. Ze starych budynków ocalał cudem Dom Staszica, Urząd Miasta i przedwojenny Konsulat Rzeczpospolitej Polskiej, w którym akurat urządzono sąd rejonowy. Napływowa ludność pochodziła z terenów dzisiejszej Ukrainy i Litwy. Pozostało trochę autochtonów, czy też spolszczonych Niemców, którzy nie chcieli albo nie mogli już wyjechać na Zachód. Poznaniacy i Wielkopolanie z drugiej strony Noteci jakoś nie garnęli się tłumnie do tego miasta.

Na mocy reformy administracyjnej z 1975 roku wyodrębniono Województwo Pilskie, a miasto Piła zyskało status „stolicy województwa”. Miało to swoje dobre i złe strony. Mieszkańcy dostrzegali z reguły te dobre. Przybysze widzieli często te złe. Fakt, że małe miasto liczące około 60.000 mieszkańców staje się stolicą województwa „równą” Poznaniowi, Szczecinowi, Koszalinowi, czy też Bydgoszczy był raczej farsą, rodzącą kłopotliwe często sytuacje. Miejscowa „elita”, reprezentująca „kierowniczą siłę narodu”, czyli Polską Zjednoczoną Partię Robotniczą, rozsiadła się po stołkach wszystkich urzędów obu instancji. Niedostatki i niedoskonałość tych kadr widać było gołym okiem. Pracownik Urzędu Miasta, który nie wiedział, jak załatwić daną sprawę pytał pracownika Urzędu Wojewódzkiego, co ma zrobić. Ten był często jego krewnym, kolegą albo towarzyszem z tego samego rozdania. Petent, niezadowolony z decyzji wydanej przez urzędnika Urzędu Miasta mógł odwołać się do Urzędu Wojewódzkiego, a jego sprawa trafiała wówczas na biurko urzędnika, który wcześniej konsultował albo wręcz zasugerował wydanie zaskarżonej decyzji. Największym utrapieniem były sprawy budowlane, których rozstrzyganie zależało w obu instancjach od członków tej samej rodziny. Kto nie „załatwił” pomyślnie sprawy w pierwszej instancji, ten miał marne szanse na sukces w drugiej. Patrzyłem na to z przerażeniem. Gdyby Piła nie była miastem wojewódzkim, decyzje Urzędu Miasta byłyby zaskarżane do Poznania, a Urząd Wojewódzki w Poznaniu wiedziałby i umiał je bezstronnie skorygować.

Włodarze Piły chcieli dorównać Poznaniowi. Zdecydowali o budowie wielkiego hotelu. Miał on przypominać albo przewyższać rozmiarem poznańskie hotele: Merkury, Polonez i Hotel Poznań. Te poznańskie hotele nastawione były na obsługę Międzynarodowych Targów Poznańskich, licznych wystaw i rzesz turystów odwiedzających stolicę Wielkopolski. W Pile nie było jednak żadnych międzynarodowych targów, żadnych zabytków godnych zobaczenia, żadnych atrakcji turystycznych, żadnych festiwali, dorocznych imprez, drużyny piłkarskiej, wyższej uczelni ani czegokolwiek co mogłoby przyciągnąć gości, dla których postanowiono wybudować dwunastopiętrowy hotel. Budowa trwała długo, z dużymi komplikacjami. Zastanawiałem się, o ile taniej byłoby wybudować dwa sześciopiętrowe hotele albo cztery trzypiętrowe hoteliki, o ile oczywiście tak duża liczba miejsc hotelowych uzasadniałaby takie inwestycje. Moje wątpliwości próbowali rozwiać nagabywani urzędnicy i niektórzy mieszkańcy miasta. „Będą przyjeżdżać Niemcy” – taka panowała powszechna nadzieja. „Jacy Niemcy?” – zastanawiałem się. To, że wielu mieszkańców Piły wyjeżdżało do Niemiec na handel albo do sezonowej pracy, w niczym nie zapowiadało odwrotnego zainteresowania Niemców tymże miastem. Wręcz przeciwnie, Niemcy przyjeżdżający wówczas prywatnie bądź w grupach do Polski, jechali dalej na Pomorze, na Mazury, do Gdańska i Malborka. W Pile, nieposiadającej żadnych atrakcji mogli zatrzymać się jedynie tranzytem na jedną noc.

Budowę hotelu ukończono. Nazywał się „Rodło”. Nazwa miała nawiązywać do historycznego znaku Związku Polaków w Niemczech. Znak przedstawiał stylizację biegu Wisły z zaznaczonym miastem Kraków. Nazwa hotelu była więc raczej symbolem antyniemieckiej solidarności Polaków. Nazwa ta zawierała literę „ł” nieznaną innym alfabetom. Z punktu widzenia marketingu „proniemieckiego” była więc raczej nieporozumieniem. Gdy wreszcie z dużym szumem hotel otwarto okazało się, że od piętra ósmego do dwunastego widok z okien sięga po radzieckie lotnisko wojskowe. Z tego strategicznego obiektu codziennie startowały z wielkim hukiem radzieckie myśliwce strzegące nieba nad Polską. Zapanowała konsternacja. Postanowiono zamknąć piętra hotelu od ósmego do dwunastego, a przynajmniej nie udostępniać ich cudzoziemcom.

Gigantomania nowych włodarzy miasta graniczyła z głupotą. Postanowiono wybudować stadion dla 30.000 widzów. W mieście liczącym 60.000 albo 61.000 mieszkańców nie było drużyny piłkarskiej ani żadnego liczącego się klubu sportowego. Drużyna żużlowa miała swój własny tor. Po co więc budować stadion zdolny pomieścić połowę mieszkańców miasta, w którym nie ma żadnych imprez sportowych? „Będziemy dowozić zawodników i kibiców autokarami z Poznania” – wyjaśnił mi jeden z urzędników.

W dniu otwarcia stadionu odbyła się ogólnopolska spartakiada młodzieży. Faktycznie, ten jeden raz stadion był pełen. Z ciekawości przyszli mieszkańcy Piły. Wstęp był darmowy. Przyjechali też dowiezieni autokarami zawodnicy i kibice. Nigdy więcej stadionu tego nie zapełniono. Jedynie wiece wyborcze senatora Henryka Stokłosy były w stanie wypełnić jego część. Wiece te przypominały festyn. Śpiewała Majka Jeżowska albo Maryla Rodowicz. Wśród obecnych widzów odbywały się losowania. Ktoś mógł wygrać traktor, a kto inny kozę.